Międzynarodowy Dzień Rodzin

Read Time:16 Minute, 6 Second

15 maja obchodzimy Międzynarodowy Dzień Rodzin. W dniu dzisiejszym świat celebruje coś, czego – w coraz większej liczbie przypadków – już nie rozumie. Pod hasłem “rodzina” kryje się dziś tak wiele sprzecznych treści, tak wiele ideologicznych interpretacji, że bez jasnego głosu rozumu i wiary, nie sposób się w tym gąszczu odnaleźć. W czasach, gdy dekonstrukcja rzeczywistości stała się nowym dogmatem, właśnie dzisiaj musimy zapytać: czym naprawdę jest rodzina? Czy można ją dowolnie przedefiniować? I dlaczego tak wielu chce, byśmy zapomnieli, skąd naprawdę pochodzi?

Nie wystarczy mówić o rodzinie jako „wartości”. Trzeba mówić o niej jako o prawdzie, która wynika z natury człowieka – a nie z chwilowej mody czy ideologii. Prawdzie, która nie podlega głosowaniu, zamazywaniu, redefiniowaniu. Prawdzie, którą widać w oczach dziecka wtulonego w ramiona ojca i matki. Rodzina to nie hasło. To oś, wokół której obraca się świat.

Rodzina – rozumiana jako trwały związek kobiety i mężczyzny otwarty na przekazywanie życia – nie jest jedną z wielu „form koegzystencji społecznej”, jak chcieliby to widzieć dzisiejsi konstruktorzy nowego człowieka. Rodzina nie jest eksperymentem społecznym, umowną relacją emocjonalną między osobami o dowolnej płci i liczbie. Rodzina to fundament – biologiczny, antropologiczny, kulturowy, duchowy. To pierwsze miejsce, gdzie człowiek spotyka się z miłością, z odrzuceniem, z regułami, z przebaczeniem. To tam, w bezpiecznych ramionach matki i stanowczej obecności ojca, kształtuje się sumienie. Tam rozwija się kręgosłup moralny, tam rodzi się tożsamość – osobista i społeczna.

Nieprzypadkowo przez tysiące lat wszystkie cywilizacje – od Chin przez Grecję po chrześcijańską Europę – opierały swój porządek na rodzinie jako wspólnocie naturalnej. To rodzina była zawsze silniejsza niż zmieniające się ustroje i reżimy. To ona przekazywała historię wtedy, gdy ją fałszowano. Przechowywała wiarę wtedy, gdy ją rugowano. Wychowywała bohaterów wtedy, gdy świat potrzebował ludzi gotowych oddać życie za prawdę. W rodzinie przekazywano język, pamięć, imię. Bez rodziny nie ma narodu. Bez narodu – nie ma wolności.

Dlatego właśnie w artykule 18 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej znalazł się zapis, który nie jest ani przypadkowy, ani symboliczny. Jest jednoznaczny, twardy, niepodważalny:

„Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej.”

Ten artykuł to nie dekoracja. To zobowiązanie cywilizacyjne. To deklaracja, że Polska nie godzi się na eksperymenty, które rozkładają społeczeństwa od wewnątrz. To zapis, który mówi światu: „Możecie sobie redefiniować wszystko, ale u nas matka pozostaje matką, ojciec ojcem, a dziecko – owocem ich miłości, a nie decyzji korporacyjnej czy biotechnologicznej transakcji.

To nie Kościół wymyślił rodzinę. To nie papież, biskup ani katecheta postanowił, że dzieci najlepiej wychowuje matka i ojciec. Tak po prostu został zaprojektowany człowiek. Tak funkcjonuje nasze ciało, nasza psychika, nasz duch.
To nie kwestia wiary – to kwestia rzeczywistości.

Rodzina nie jest więc strukturą przypadkową. Jest strukturą konieczną. Konieczną jak grawitacja, jak oddech, jak sen. Można próbować ją ignorować, ale jej brak prowadzi do choroby społecznej. Tam, gdzie upadają rodzinne więzi, pojawia się lęk, samotność, przemoc, uzależnienia, depresja, rozpad kultury. Tam, gdzie rodzina zostaje zredukowana do funkcji użytkowej albo emocjonalnego układu, pojawia się człowiek zdezorientowany – oderwany od swoich korzeni, pozbawiony wzorców, zagubiony w świecie ideologicznych sprzeczności.

A przecież rola ojca i matki nie polega na „pełnieniu funkcji”. Ojcostwo i macierzyństwo to powołanie wpisane w naturę osoby ludzkiej. To nie „społeczna rola”, jak twierdzą neomarksiści spod znaku gender studies, którą można przyjąć lub odrzucić w zależności od preferencji. Ojciec nie jest „opcją”, matka nie jest „wariantem”. To niezastąpione osoby, których obecność – lub nieobecność – zostawia ślad na całe życie dziecka.

A jednak dziś właśnie ta oczywistość staje się „kontrowersyjna”. Dziś prawda staje się aktem odwagi. Dzisiejsze elity polityczne, medialne, korporacyjne i edukacyjne – często pod płaszczykiem „tolerancji” i „równości” – chcą ten porządek naturalny zanegować. Z uporem godnym lepszej sprawy próbują wmówić społeczeństwu, że rodzina może oznaczać wszystko – więc nie oznacza już nic. Można ją zbudować na emocjach, na technologii, na chwilowym pożądaniu.
Lansuje się tezy o tym, że dwie matki i jedno dziecko to „nowoczesna rodzina”, że ojcostwo może być „konstruktem”, a dziecko może mieć „trzy mamy i pięciu tatusiów”.

To nie ewolucja pojęć. To ideologiczna destrukcja rzeczywistości. To próba stworzenia nowego człowieka – bez ojca, bez matki, bez Boga. Człowieka „wolnego” – czyli wyzwolonego z wszelkich trwałych więzi. Ale człowiek wolny od wszystkiego to człowiek samotny, pusty i podatny na kontrolę.

Taka jest logika nowoczesnej inżynierii społecznej. Rozbij rodzinę – a rozbijesz społeczeństwo. Rozbij społeczeństwo – a zbudujesz nowy porządek, oparty nie na miłości, ale na zarządzaniu emocjami. Nie na wspólnocie, ale na zarządzalnych jednostkach. Nie na Bogu – ale na ideologicznym centrum, które zdecyduje, kim jesteś, co wolno ci mówić, jak masz wychowywać swoje dzieci, i co jeszcze wolno ci pamiętać.

Dlatego dziś trzeba powiedzieć jasno: obrona rodziny to nie jest sprawa prywatna. To sprawa publiczna. To sprawa narodowa. To sprawa cywilizacyjna. I każdy, kto milczy – uczestniczy w niszczeniu. Każdy, kto próbuje „rozumieć” tę dekonstrukcję – staje się jej zakładnikiem.

To czas, w którym nie można siedzieć okrakiem na barykadzie. Albo bronisz prawdy, albo współtworzysz kłamstwo.
Albo chronisz rodzinę, albo pomagasz ją wymazać. A gdy rodzina zniknie – znikniesz i ty. Tyle że nie od razu. Tylko w pokoleniach, które już nie będą wiedziały, kim są. I nie będą miały dokąd wrócić.

Wojna z rodziną nie zaczęła się wczoraj. Nie rozpoczęła się w kolorowych marszach równości, ani w decyzjach zachodnich parlamentów redefiniujących małżeństwo. Nie zaczęła się też w korporacyjnych kampaniach o „inkluzywnej rodzinie” czy w programach edukacyjnych, które uczą dzieci, że płeć to kwestia samopoczucia, a mama i tata to tylko „społeczne konstrukty”.
Wojna z rodziną rozpoczęła się znacznie wcześniej – w ideologicznych laboratoriach XIX wieku, przy biurkach Karola Marksa i Fryderyka Engelsa, gdzie z zimną logiką rewolucji analizowano, co należy zniszczyć, by człowieka uczynić „wolnym”.

Manifeście Komunistycznym z 1848 roku Marks i Engels nie kryli swoich intencji. Pisali otwarcie:

„Zniesienie rodziny! Nawet najbardziej radykalni burżuazyjni agitatorzy oburzają się na ten haniebny zamiar komunistów.”

Dlaczego rodzina była dla nich przeszkodą? Bo była miejscem przekazywania wartości, które nie pasowały do świata rewolucji. Bo to właśnie w rodzinie dzieci uczyły się hierarchii, odpowiedzialności, miłości opartej na ofierze, a nie na interesie. A przede wszystkim – bo rodzina była strukturą, która łączyła człowieka z Bogiem, przekazując tradycję, religię i moralność z pokolenia na pokolenie. Dla Marksa i Engelsa – Bóg był największym wrogiem, ponieważ Bóg był ostatecznym źródłem ładu. A rewolucja mogła się udać tylko wtedy, gdy cały ład zostanie unicestwiony.

Kolejnym krokiem była rewolucja kulturowa. Już nie tylko materialne warunki życia miały się zmienić, ale sam człowiek miał zostać przeobrażony. W latach 20. XX wieku na scenie pojawił się Georg Lukács, ideolog marksistowski i krótkotrwały komisarz ds. kultury w komunistycznym rządzie Węgier. Jego eksperyment był bezprecedensowy: wprowadził do szkół program wczesnej edukacji seksualnej, który nie miał na celu uczyć o anatomii czy relacjach, ale celowo demoralizować dzieci. Uczył dzieci, że seks jest tylko przyjemnością, że religia to przesąd, a rodzice to przeżytek. Lukács wiedział, że jeśli zniszczy się niewinność dziecka, zniszczy się także więź z ojcem i matką. A dziecko odcięte od rodziny to idealny materiał na „nowego człowieka” – wolnego od sumienia, od przeszłości, od Boga.

Po upadku komunizmu w Europie Wschodniej walka z rodziną nie zniknęła. Po prostu zmieniła formę. Idee Marksa, Engelsa i Lukácsa zostały przejęte i przetworzone przez intelektualistów Szkoły Frankfurckiej – takich jak Theodor Adorno, Max Horkheimer, Erich Fromm czy Herbert Marcuse. Ich celem była już nie tylko zmiana struktury własności, ale pełna dekonstrukcja Zachodu – jego religii, sztuki, języka, prawa i właśnie rodziny.

Rodzina w ich oczach była źródłem „autorytarnej osobowości”, hamulcem „wolności jednostki”. Dlatego należało ją rozbić – nie frontalnym atakiem, lecz krytyką kulturową, ośmieszaniem, redefinicją, utopią. Należało uczynić z małżeństwa coś przestarzałego, z ojca – tyrana, a z matki – ofiarę.

Ten program przeszedł z uniwersytetów do mediów. Z podręczników akademickich – do talk-showów. Z esejów filozoficznych – do filmów, seriali i kreskówek. I właśnie dlatego mówimy dziś o Netflixie jako przedłużeniu rewolucji marksistowskiej. Bo to właśnie nowoczesna popkultura stała się platformą prania mózgów. Nie trzeba już czytać manifestów rewolucji. Wystarczy włączyć popularny serial dla nastolatków, by zobaczyć:
– rodziny, w których nie istnieje ojciec i matka,
– dzieci wychowywane przez pary jednopłciowe,
– parodie świąt chrześcijańskich,
– oskarżenia o „opresję heteronormatywną”,
– celebrację aborcji jako aktu wolności,
– drwiny z dziewictwa, wierności, macierzyństwa.

W tym świecie tradycyjna rodzina staje się zagrożeniem. Jest przedstawiana jako siedlisko przemocy, nietolerancji i konserwatywnego fanatyzmu. A tymczasem związki oparte na emocjonalnych kontraktach, na chwilowych fascynacjach i przypadkowych układach, ukazywane są jako nowa, postępowa norma.

Nie chodzi już o to, by różne formy życia współistniały. Chodzi o to, by tradycyjną rodzinę usunąć z przestrzeni publicznej. Zepchnąć ją do sfery „prywatnej religii”, a w jej miejsce wprowadzić ideologiczne konstrukty, które mają być prawnie chronione, medialnie promowane i edukacyjnie wdrażane. Zaczyna się od bajek. Potem przychodzi kolej na szkolne lektury. Potem – na materiały NGO-sów. A kończy się na przepisach prawa, które penalizują mówienie prawdy w imię „mowy nienawiści”.

Taka jest logika rewolucji. Nie pyta o zgodę. Nie dba o konsekwencje. Jej celem jest zniszczenie – aż do gruntu.
I właśnie dlatego rodzina – ta prawdziwa, z ojcem, matką i dziećmi – musi być wymazana. Bo dopóki istnieje, dopóki funkcjonuje, dopóki przekazuje coś więcej niż tylko wspólny adres – dopóty rewolucja nie może triumfować.

Ale to także oznacza coś jeszcze. Oznacza, że rodzina jest wciąż ostatnim bastionem prawdy. I dlatego jest tak zaciekle atakowana.

W czasach, gdy wszystko staje się płynne, a każda prawda uznawana jest za „punkt widzenia”, Bóg nie milczy. W epoce zamętu, gdy człowiek nie wie już, kim jest, a społeczeństwa pogrążają się w moralnej dezorientacji, Bóg daje proroków. Ludzi, którzy nie przemawiają z pozycji siły, ale z głębi prawdy.

Jednym z takich proroków naszych czasów był papież Benedykt XVI – teolog, myśliciel, świadek i pasterz. Nie porywał gestem. Nie uwodził popularnością. Nie zabiegał o poklask tłumów. Ale jego słowa miały ciężar epoki. Bo mówił to, czego nikt nie chciał słyszeć – i właśnie dlatego trzeba go dziś słuchać.

W przemówieniu do uczestników Kongresu Diecezji Rzymskiej, 6 czerwca 2005 roku, Benedykt wypowiedział słowa, które są jak kamień milowy w dzisiejszym świecie bez drogowskazów:

„Małżeństwo i rodzina nie są bynajmniej przypadkową strukturą socjologiczną, wytworem szczególnych uwarunkowań historycznych i ekonomicznych.”

To jedno zdanie wystarczy, by zburzyć cały gmach współczesnych ideologii. Bo w nim zawarta jest odrzucana przez świat prawda antropologiczna: że człowiek nie jest tworem kultury, ale stworzony jest na obraz Boga, i że relacja kobiety i mężczyzny – zakorzeniona w miłości – to nie produkt ewolucji społecznej, ale odwieczne powołanie wpisane w porządek stworzenia.

Dla Benedykta XVI rodzina nie była „modelem społecznym”. Nie była strukturą konwencjonalną ani anachronicznym reliktem. Rodzina była sakramentem sensu, znakiem obecności Boga w historii człowieka. Była odpowiedzią na najgłębsze pytania ludzkiego istnienia: Kim jestem? Po co jestem? Dlaczego jestem sobą, a nie kimś innym?
W swojej wizji człowieka Benedykt szedł pod prąd dominującym nurtom postmodernizmu. Twierdził, że człowiek nie zrozumie siebie bez odniesienia do Boga – a tym bardziej nie zrozumie, czym jest miłość, jeśli odrzuci jej źródło.

Rodzina – mówił – to miejsce, gdzie miłość nie jest tylko uczuciem, ale życiodajną decyzją, gdzie mężczyzna i kobieta uczą się wierności, ofiary, cierpliwości, nadziei. To przestrzeń, gdzie rodzi się nie tylko nowe życie fizyczne, ale także nowy człowiek duchowy. Dziecko przyjmowane z miłości, a nie z kalkulacji. Mąż i żona, którzy nie „realizują siebie”, ale odkrywają sens siebie nawzajem.

Ale w rozmowie z niemieckim dziennikarzem Peterem Seewaldem, papież Benedykt poszedł jeszcze dalej. Zdiagnozował rzeczywistość, którą dziś widzimy już bez zasłon:

„Współczesne społeczeństwo formułuje antychrześcijańskie credo, a kto się mu sprzeciwia, ten jest ekskomunikowany ze społeczeństwa.”

To są słowa prorocze i bolesne. Benedykt zobaczył to, co wielu do dziś wypiera – że świat Zachodu stworzył nową formę wykluczenia, subtelną, ale bezlitosną. Nie ma już stosów. Nie ma publicznych procesów o herezję. Ale jest kultura anulowania (cancel culture), jest ideologiczna cenzura, są polowania na sumienia, które nie chcą się zgodzić z nową religią postępu.

Dziś wystarczy, że powiesz: „małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny”, a możesz stracić pracę. Wystarczy, że sprzeciwisz się ideologii gender – a zostaniesz zablokowany w mediach społecznościowych. Wystarczy, że powiesz, iż dziecko ma prawo do matki i ojca – a oskarżą cię o nienawiść.

To nowa forma ekskomuniki. Nie z Kościoła – ale z przestrzeni publicznej. Z uczelni, z redakcji, z korporacji, z rozmów przy stole. I choć nie ma formalnego wyroku, skutki są realne: izolacja, strach, autocenzura.
I właśnie dlatego słowa Benedykta są dziś bardziej aktualne niż kiedykolwiek.

Bo przypominają:

„Prawda nie zależy od większości.”

W świecie demokracji medialnej, gdzie „rację” ma ten, kto ma większy zasięg, kto mówi głośniej, kto ma poparcie celebrytów i agend ONZ – prawda staje się skandalem. Ale prawda nie umiera. Można ją zagłuszyć – ale nie zniszczyć. Można ją wyrzucić z uniwersytetów – ale ona przetrwa w ciszy domowego Kościoła. Można ją wymazać z podręczników – ale ona zostanie zapisana w sercach tych, którzy nie ugięli kolan przed Baalem nowoczesności.

Benedykt XVI nie szukał aplauzu. On przypominał, że Jezus nie był politykiem konsensusu. Był Prawdą. I dlatego go ukrzyżowano. Dziś my – katolicy, rodzice, nauczyciele, duchowni, świeccy – musimy iść tą samą drogą. Nie po to, by wygrać debatę. Ale po to, by pozostać wiernymi Temu, który jest Prawdą. Bo jeśli nie obronimy prawdy o rodzinie – nie obronimy prawdy o człowieku. A jeśli człowiek straci prawdę o sobie – stanie się niewolnikiem cudzych narracji.

W trwającej wojnie kulturowej, gdzie słowa przestały znaczyć to, co znaczyły, gdzie płeć to uczucie, a prawda to narracja, rodzina stała się nie tylko celem ataku. Stała się ostatnim bastionem oporu. Ostatnią twierdzą, której nie udało się jeszcze zdobyć. I dlatego właśnie jest dziś tak wściekle atakowana. Bo dopóki istnieje prawdziwa rodzina, świat nie należy jeszcze do rewolucji.

To w rodzinach wciąż bije serce zdrowego społeczeństwa. To w skromnych mieszkaniach i małych domach, za drzwiami, których nie otwiera żadna kamera, dzieje się codzienna, heroiczna praca nad przyszłością świata. To ojciec, który wraca zmęczony z pracy – może niedoceniony, może zraniony, może zagubiony – ale który wie, że jego obecność w domu jest ważniejsza niż awans. Znajdzie czas, by pograć z synem w piłkę, by pomóc córce w matematyce, by przytulić żonę, mimo że boli go całe ciało. To matka, która świadomie wybiera obecność przy dziecku, rezygnując z poklasku świata, który każe jej “realizować siebie”. A ona wie, że jej największą realizacją jest dziecko, które kocha i kształtuje.

To babcia, która zna jeszcze pacierz na pamięć i uczy wnuki znaku krzyża, gdy reszta świata mówi, że to “indoktrynacja”. To dziadek, który opowiada o wojnie, o Ojczyźnie, o wartościach – gdy szkoła woli mówić o aktywizmie, dekonstrukcji i zmianie klimatu.

To rodzina, która przeżywa dramaty: niedostatku, choroby, przemilczanych łez. Ale trzyma się razem. Bo razem można przetrwać nawet najciemniejsze dni. To rodzina, w której nie wszystko jest idealne, ale jest miłość, która nie jest emocją, lecz decyzją. To miłość, która nie zawsze błyszczy na Instagramie, ale trwa w milczeniu, w wybaczeniu, w prostych gestach: ciepłej herbacie, przykrytym kocu, wspólnej modlitwie.

Ale nie łudźmy się: to wszystko kosztuje. Bo dziś być normalną rodziną to akt odwagi. To ofiara. To bycie na celowniku. Być ojcem, który wymaga – to być „autorytarnym”. Być matką, która chce chronić niewinność dziecka – to być „przestarzałą”. Być małżeństwem, które wierzy w wierność i otwartość na życie – to być „fundamentalistą”.

Dziś media wyśmiewają, plują, wytykają palcem.
– Gdy publicznie powiesz, że dziecko potrzebuje ojca i matki – nazwą cię homofobem.
– Gdy nie pozwolisz dziecku iść na „lekcję równości” – będą ci grozić kuratorium.
– Gdy wychowasz dziecko w wierze – oskarżą cię o indoktrynację.

A mimo wszystko rodzina trwa. Nie dzięki systemowi, ale mimo systemu. Nie dzięki wsparciu instytucji, ale dzięki miłości, która – choć cicha – jest silniejsza niż całe imperium kłamstwa.

To dlatego właśnie rodzina jest nadzieją. Nie ideą. Nie konstruktem. Nadzieją. Bo tam, gdzie są ojciec i matka – tam jest prawda. Tam jest zakorzenienie. Tam jest sens.

Dziecko nie musi rozumieć zawiłości geopolityki. Nie musi wiedzieć, co to gender, progresywizm, marksizm kulturowy. Ale dziecko widzi, słyszy, czuje. I jeśli widzi, że ojciec kocha matkę, że matka szanuje ojca, że w domu jest Bóg, krzyż i wzajemna troska – to choćby świat mu mówił, że wszystko jest względne – w jego sercu zapisana zostaje prawda, której nikt już nie wymaże.

Rodzina to codzienny akt nadziei wbrew statystykom. To decyzja, że warto wychować dzieci, mimo że wszystko mówi: „lepiej nie ryzykować”. To przekonanie, że warto zostać wiernym, mimo że świat mówi: „każdy ma prawo do szczęścia, zmień partnera jak smartfona”. To życie w rytmie, którego nie da się zaprogramować – bo jego rytmem jest miłość i ofiara, nie plan i kalkulacja.

I właśnie dlatego rodzina będzie trwała. Bo nie jest wymysłem człowieka. Jest odbiciem Boga. A Bóg się nie zmienia. I nie przegrywa.

Nie mamy już czasu na neutralność. Nie żyjemy w epoce komfortowych kompromisów. Żyjemy w epoce rozstrzygnięć. Tu nie chodzi o różnice opinii. Tu chodzi o prawdę – i o kłamstwo. O życie – i o śmierć. Stawką nie są poglądy. Stawką jest człowiek.

Człowiek, którego próbuje się odciąć od własnej tożsamości. Dziecko, któremu zabiera się ojca i matkę, dając w zamian „strukturę opiekuńczą”. Rodzina, którą próbuje się zredukować do jednej z wielu „form relacyjnych”. Małżeństwo, które przestaje być sakramentem, a staje się kontraktem. Miłość, którą sprowadza się do emocjonalnej konsumpcji.
A Bóg? Zepchnięty poza nawias. Unieważniony. Unieważniający.

Walka o rodzinę nie jest dziś sporem politycznym. To duchowa bitwa o człowieka, o jego początek, sens i przeznaczenie. To walka o prawdę, która została wypisana w sercu każdego z nas – a dziś ma być zagłuszona przez krzyk ideologii, relatywizmu i poprawności.

Jeśli pozwolimy zniszczyć rodzinę – pozwolimy zniszczyć wszystko.
Pozwolimy zniszczyć:
– prawdę o człowieku, który nie jest produktem okoliczności, lecz obrazem Boga,
– tożsamość dziecka, które ma prawo do ojca i matki,
– sens małżeństwa, które jest przymierzem, a nie układem,
– Kościół, którego misją jest głoszenie nienaruszalnej prawdy,
– cywilizację, która przetrwała wojny, ale może nie przetrwać relatywizmu.

Dlatego musimy stanąć. W pełni. Z odwagą.
Nie tylko mówić – ale świadczyć.
Nie tylko krytykować – ale tworzyć alternatywę.
Nie tylko się modlić – ale przemieniać życie, rodziny, wspólnoty, naród.

To czas działania. Czas, w którym Kościół nie może być milczący.
Czas, w którym ojcowie muszą wrócić do bycia filarem.
Czas, w którym matki muszą być światłem i opoką.
Czas, w którym dzieci muszą zobaczyć, że prawda może kosztować – ale warto za nią żyć.

Jak mówił św. Jan Paweł II:

„Przyszłość ludzkości idzie przez rodzinę.”

A my – patrząc na świat, który wypiera się Ojca, Matki, Boga i Prawdy – musimy dziś dodać:

„Bez rodziny – nie będzie ani ludzkości, ani przyszłości.”

Niech 15 maja, Międzynarodowy Dzień Rodzin, nie będzie tylko symboliczną datą na kalendarzu urzędników.
Niech to będzie dzień przebudzenia sumień.
Niech będzie dniem, w którym mówimy nie tylko „wierzę”, ale:
„Walczę. Trwam. Buduję. Świadczę. Staję.”

Staję po stronie prawdy.
Staję po stronie rodziny.
Staję po stronie życia.
Staję po stronie cywilizacji, która nie klęka przed bałwanem tolerancji, ale przed Bogiem, który jest Miłością.

Bo tylko taka cywilizacja ma przyszłość.

Źródło: arturdabrowski.info

Happy
Happy
0 %
Sad
Sad
0 %
Excited
Excited
0 %
Sleepy
Sleepy
0 %
Angry
Angry
0 %
Surprise
Surprise
0 %

Average Rating

5 Star
0%
4 Star
0%
3 Star
0%
2 Star
0%
1 Star
0%

Dodaj komentarz

Previous post Droga do ocalenia wartości w świecie upadku
Next post Jakiego prezydenta potrzebuje Polska