„Głos katolików się liczy” – rozmowa z prezesem DIAK w „Naszym Dzienniku”

Read Time:9 Minute, 44 Second

ROZMOWA z dr. Arturem Dąbrowskim, prezesem Akcji Katolickiej Archidiecezji Częstochowskiej, członkiem Rady ds. Apostolstwa Świeckich przy KEP

Przed nami druga tura wyborów prezydenckich. Czy udział w głosowaniu to tylko prawo obywatelskie, czy raczej moralny obowiązek? Jak tę sprawę postrzega nauka Kościoła katolickiego?

– Bez wątpienia to jest obowiązek. I to nie tylko w sensie prawnym czy obywatelskim, ale głęboko duchowym. Człowiek wierzący żyje przecież w dwóch porządkach: ziemskim – tu, w Ojczyźnie, i ostatecznym – w ojczyźnie niebieskiej. Jak nauczał św. Tomasz z Akwinu, nie wolno zaniedbywać żadnej z tych rzeczywistości. Mamy do odrobienia lekcję także na gruncie społecznym, a wybory są jednym z jej najważniejszych elementów. Nie możemy zatem traktować udziału w głosowaniu jako gestu dowolnego, czysto technicznego. To akt odpowiedzialności za dobro wspólne, za przyszłość naszych rodzin, dzieci i całego Narodu.

Nauczanie Kościoła nie zostawia tu przestrzeni na obojętność – katolik powinien głosować zgodnie z moralnymi wytycznymi, w świetle zasad, które głosi Ewangelia. A to oznacza, że wybór nie może być przypadkowy, kierowany emocją czy chwilową modą, lecz przemyślany, spójny z nauką Kościoła i wrażliwością sumienia. Niech więc nikt nie mówi, że „mój głos nic nie zmieni”. Bo właśnie ten jeden głos, oddany z wiarą, rozumem i odpowiedzialnością, może być tym, który przechyli szalę historii.

Czym tak naprawdę powinien kierować się wyborca katolicki?

– Jest stare, brutalnie, ale trafne powiedzenie: „Nikt ci tyle nie da, co polityk ci obieca”. I niestety, zbyt często okazuje się ono boleśnie prawdziwe. Dlatego trzeba patrzeć głębiej: z jakiego środowiska dany kandydat się wywodzi, jakie wartości reprezentuje, czy jego ugrupowanie traktuje wybory jako sposób na przejęcie pełni władzy, czy jako szansę na służbę obywatelom.

Kluczowe jest także to, jak dotąd odnosił się do Kościoła – nie tylko jako instytucji, ale jako wspólnoty ludzi. Czy szanował naukę społeczną Kościoła, czy podejmował decyzje w duchu troski o dobro wspólne? Czy interesował się losem słabszych, rodzin, rolników, pracowników? Bo jeśli ktoś startuje tylko po to, by „domknąć system”, dorwać się do urzędu i potem opowiadać o byciu prezydentem wszystkich Polaków, to przepraszam, ale to zwykła ściema. Dziś – w czasach tak głębokiego podziału społecznego – nie istnieje coś takiego jak kandydat uniwersalny. Jesteśmy zbyt spolaryzowani, zbyt rozbici, by ktoś mógł bezkarnie grać kartą pozornej jedności. Tu potrzeba nie maskotki do telewizji, ale człowieka z kręgosłupem – i to najlepiej z krzyżem wyrytym na tym kręgosłupie.

Wykorzystanie cytatów biblijnych w kampanii wyborczej, jak zrobił to Rafał Trzaskowski, to cyniczna gra pod elektorat?

– Sięganie po cytaty z Biblii wyłącznie w czasie kampanii – to zabieg nie tylko powierzchowny, ale momentami wręcz bezczelny. Kiedy ktoś, kto jeszcze niedawno walczył z obecnością krzyża w przestrzeni publicznej, nagle w przypływie przedwyborczego uniesienia przywołuje Księgę Przysłów, to nie sposób nie zapytać: gdzie była ta religijna wrażliwość, gdy podpisywał zarządzenie w sprawie zdjęcia krzyża? Odwoływanie się do nauczania Kościoła bez oparcia w życiowym świadectwie to tylko pusta retoryka. Taki gest nie niesie ze sobą treści, to raczej akt desperackiego szukania punktów zaczepienia w elektoracie katolickim.

A druga rzecz – równie ważna – to odpowiedzialność samego Kościoła. Czy pozwala się wciągać w tę grę? Kościół ma być latarnią, a nie dekoracją w kampanijnym teatrze. Dlatego dziś nie wystarczy, że kandydat cytuje Biblię albo pojawia się na Mszy św. Liczy się konsekwencja: co mówił i robił wcześniej. Jak traktował ludzi wierzących? Czy stał po stronie nauki społecznej Kościoła, czy raczej po stronie doraźnych interesów? Papież Leon XIII – nie żaden nowoczesny reformator, ale klasyk katolickiej myśli – przypominał, że chrześcijanin ma obowiązek nie tylko wierzyć, ale i działać odpowiedzialnie w przestrzeni publicznej.

Każdy sztab skrupulatnie przygotowuje się do wyborów. To z badań wyszło, że głosząc idee konserwatywne, można zyskać poparcie?

– Nie mam wątpliwości, że wielu kandydatów bardzo dokładnie odrobiło lekcję z tego, jak przetasowała się scena polityczna nie tylko w Polsce, ale w całej Europie. Zorientowali się, że konserwatyzm – ten prawdziwy, zakorzeniony głęboko w spuściźnie cywilizacji łacińskiej: prawie rzymskim, filozofii greckiej i etyce chrześcijańskiej – nie tylko przetrwał, ale wręcz odzyskuje swój blask. Te wartości, które przez lata traktowano jak przebrzmiałe frazesy, dziś wracają na polityczne salony jako coś świeżego, autentycznego i – co najważniejsze – skutecznego w budowaniu trwałego ładu społecznego. Ludzie w wielu krajach, zwłaszcza tam, gdzie szaleje ideologia gender czy rozpasany socjalizm, mają dosyć eksperymentów. Francja jest tu dobrym przykładem – społeczeństwo zmęczone ideologiczną huśtawką zaczyna tęsknić za stabilnością, zdrowym rozsądkiem i ładem opartym na sprawdzonych fundamentach. Właśnie to próbują dziś wykorzystać politycy – niektórzy szczerze, inni cynicznie. W erze internetu nie da się już zamieść przeszłości pod dywan. Wszystko jest na wierzchu – wypowiedzi, gesty, postawy, głosowania. Każdy wyborca może dziś sprawdzić, co polityk mówił pięć, dziesięć lat temu, i zestawić to z jego dzisiejszą narracją. I to jest najlepszy filtr: nie emocje, nie chwytliwe hasła, ale prawda. Jeżeli ktoś rzeczywiście przeszedł wewnętrzną przemianę, to dobrze – ludzi dotyka łaska przemiany. Ale niech to będzie zmiana udokumentowana życiem, nie tylko wygładzonym spotem wyborczym. Bo konserwatyzmu nie da się zadekretować.

Głosując w drugiej turze na dr. Karola Nawrockiego, stawiamy tamę zagrożeniom dla wiary, edukacji i tożsamości ideowej Polaków?

– Zagrożenie już jest. Ono nie czai się gdzieś za rogiem, tylko działa jawnie, z pełnym impetem, a wielu udaje, że tego nie widzi. Weźmy choćby kwestię edukacji: mówimy o systematycznym wdrażaniu tzw. edukacji włączającej, o próbach oddania części kompetencji w ręce jakiegoś enigmatycznego europejskiego obszaru edukacji – nie wiadomo do końca, co to ma być, ale wiadomo jedno: decyzje będą zapadać w Brukseli, nie w Warszawie. A do tego milczące wycofanie się z publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie religii w szkołach – to już nie są sygnały ostrzegawcze, to są konkretne działania, które mają wyczyścić przestrzeń publiczną z fundamentów, na których przez wieki stała Polska. Kościół był zawsze w Polsce czymś więcej niż instytucją. Był lustrem społecznych nastrojów, punktem odniesienia, przestrzenią, w której rodziły się nadzieja i opór. Dziś próbuje się go po prostu wymazać z debaty publicznej. Zrobić z niego obiekt do wyszydzania, zamknąć w sferze prywatnej jak niechcianą pamiątkę po babci. A przecież mamy w drugiej turze wyborów do czynienia z politykiem, którego najbliższy współpracownik bez cienia wstydu zapowiadał „opiłowanie katolików”.

To są ludzie, którzy potrzebują wroga?

– Tak. I kiedy nie mogą go znaleźć, to go sobie tworzą. A dziś tym wygodnym chłopcem do bicia jest Kościół. Przypomnijmy sobie ich poparcie dla „czarnych protestów”, demonstracje aborcyjne, udział w antyklerykalnych akcjach – teraz nagle ci sami ludzie przypinają sobie konserwatywne łatki, mówią o wartościach, o rodzinie, o tożsamości. To wyborcze przebranie, maskarada. Nie łudźmy się: nie chodzi o realną przemianę, tylko o kalkulacje. Liczą się słupki, nie sumienie. A wiara – ta prawdziwa – nie przejawia się w folderach i konferencjach prasowych, tylko w czynach. Kto przez lata walczył z Kościołem, z chrześcijaństwem, z tożsamością narodową, nie staje się nagle jej obrońcą tylko dlatego, że wiatr wieje z innej strony. Dziś wielu polityków próbuje nas oszukać – udają świętych, a ręce mają brudne od ideologicznych porachunków. Gdyby rzeczywiście przeszli przemianę, przeprosiliby. Ale nikt nie przeprosił. Nikt nie zdobył się na prostą, ludzką skruchę za to, co przez lata mówił o wierzących, o duchowieństwie, o tradycji. To powinno dać nam do myślenia.

Dziś, bardziej niż kiedykolwiek, musimy zadać sobie pytanie: co nas definiuje jako Naród?

– Jeśli wyrzucimy katolicyzm z polskiej duszy, zostanie pusta skorupa. Bo Polska bez chrześcijańskich korzeni nie będzie już Polską, tylko jakąś administracyjną jednostką na mapie UE. I właśnie o to toczy się gra. W starożytnej Grecji aktorzy zakładali maski, żeby odgrywać swoje role – dzisiejsi politycy robią dokładnie to samo. Udają zatroskanych obywateli, a ich życiorysy pełne są postaw dokładnie odwrotnych. Wszystko to teatr, tylko stawka nie jest fikcyjna – stawką jest przyszłość Polski. I nie chodzi tu o pięć lat kadencji. Chodzi o kierunek, w którym pójdzie Polska na dekady. Jeśli teraz damy się nabrać, obudzimy się w rzeczywistości, która z naszym dziedzictwem nie będzie miała już nic wspólnego. Dlatego właśnie ten wybór musi być mądry, oparty nie na uśmiechu z billboardu, ale na prawdzie, która, choć czasem niewygodna, zawsze daje nam wolność.

Czy kandydat obozu lewicowo-liberalnego może być „prezydentem wszystkich Polaków”, skoro jego ideologiczne działania wymagają od konserwatywnej części społeczeństwa pełnego podporządkowania się?

– Nie łudźmy się. Oni już pokazali, na czym im zależy, i nie chodzi tu bynajmniej o jedność narodową, ale o ideologiczną dominację. Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się w edukacji – religię systematycznie wypycha się ze szkół, tysiące katechetów za chwilę znajdzie się na bruku, a całość przykrywa się propagandową watą o „nowoczesnym społeczeństwie”. To nie są przypadki. To systemowe działanie.

Rafał Trzaskowski może mówić, że chce być prezydentem wszystkich Polaków, ale tylko wtedy, gdy ci „wszyscy” zgodzą się na jego lewicowe eksperymenty i zaakceptują odrzucenie tradycyjnych wartości. Model, który promuje – edukacja seksualna według zachodnich wzorców, legalizacja związków jednopłciowych wbrew Konstytucji, wypłukiwanie tożsamości narodowej przez zgodę na masową migrację – jasno pokazuje, z jakiego świata wywodzi się ten polityk. Nie miejmy złudzeń: jego „tolerancja” kończy się tam, gdzie zaczyna się sprzeciw wobec jego wizji społeczeństwa. Trzaskowski sam mówił, że jego marzeniem jest udzielanie „ślubów” parom homoseksualnym – i nie sądzę, żeby to był jednorazowy lapsus. To wyraźny sygnał, dokąd to wszystko zmierza. Przy jednej osi parlament – prezydent, każde działanie oddolne, każda próba obrony wartości – będą z góry skazane na wetowanie. Trzeba powiedzieć jasno: to jest walka o kształt cywilizacji.

Rewolucja kulturowa nie tylko zapukała do naszych drzwi – ona już je wyważa. Spójrzmy na Meksyk z czasów cristeros – tam też lud był wierzący, a jednak kraj stoczył się w przepaść lewicowego fanatyzmu, który nie liczył się z żadnymi świętościami. Nie dajmy się oszukać maskaradzie uśmiechów i zapewnień. Tu nie chodzi o wybór między jednym a drugim nazwiskiem. Tu chodzi o wybór między Polską opartą na wartościach a Polską wykorzenioną, rozpuszczoną w unijnej papce, sprzedaną za granty, gdzie w imię „postępu” zostaniemy jedynie trybikami w zachodnich korporacjach, odklejonymi od własnej historii, duchowości i dumy narodowej. To jest prawdziwa stawka tych wyborów.

Katolicy odrobili lekcję z wyborów parlamentarnych 2023 r.?

– Nie, ta lekcja wciąż nie została odrobiona. Katolicy po ostatnich wyborach parlamentarnych nie wyciągnęli właściwych wniosków – i to widać gołym okiem. Czy obserwujemy jakiś wzrost zaangażowania społecznego, politycznego, czy choćby większe zainteresowanie sprawami publicznymi? Nie. Papieże Leon XIII, Pius XI i Sobór Watykański II wzywali wprost: nasze zaangażowanie ma być w świecie. Tu i teraz. Mamy mnóstwo grup modlitewnych, wspólnot, ruchów, ale kiedy przychodzi do konfrontacji ze światem, to… cisza. A tymczasem to właśnie świeccy mają być solą tej ziemi – również w sferze polityki i społeczeństwa. Dziś tej soli brakuje. I dlatego powtarzam: lekcja nie została odrobiona.

Jak Pan odpowiedziałby tym, którzy mówią przed drugą turą, że nie ma na kogo głosować, bo kandydaci nie są z ich bajki?

– Wybory to nie konkurs sympatii ani show medialny. To moment, w którym musimy spojrzeć prawdzie w oczy i odpowiedzieć sobie na pytanie: W jakim kraju chcemy żyć? Czy Polska ma być nadal państwem opartym na wartościach, gdzie życie, rodzina i wolność sumienia są nienaruszalne? Czy też mamy pogodzić się z rzeczywistością, w której katolików się „opiłowuje”, religię wyrzuca ze szkół, historię fałszuje, a ideologie zachodnie narzuca społeczeństwu pod hasłami „postępu” i „tolerancji”?

Nie ma już miejsca na złudzenia. Jedni kandydaci cytują Biblię tylko w kampanii, drudzy od lat bronią jej wartości – nie słowami, ale czynami. Dziś trzeba patrzeć nie na billboardy, ale na życiorysy. Bo wiary nie udowadnia się hasłami – tylko świadectwem. A Polska nie potrzebuje prezydenta-marionetki, który spełni oczekiwania Brukseli i Sorosa, ale gospodarza, który będzie stał na straży suwerenności, prawdy i konstytucyjnego ładu.

Głosowanie na kandydata, który odwołuje się do chrześcijańskich korzeni i broni cywilizacji łacińskiej, to nie opcja – to obowiązek. To wybór między państwem silnym swoją tożsamością a wydmuszką zależną od zewnętrznych wpływów. To wybór między ciągłością a dekonstrukcją, między odpowiedzialnością a iluzją.

Dlatego 1 czerwca nie pytajmy, kto wygra wybory – zapytajmy, czy przetrwa Polska. Głosujmy nie dla siebie, ale dla dzieci, dla tych, którzy przyjdą po nas.

Bo przyszłość Ojczyzny zależy od odwagi teraźniejszości.

Dziękuję za rozmowę.

Źródło: NASZ DZIENNIK

Happy
Happy
0 %
Sad
Sad
0 %
Excited
Excited
0 %
Sleepy
Sleepy
0 %
Angry
Angry
0 %
Surprise
Surprise
0 %

Average Rating

5 Star
0%
4 Star
0%
3 Star
0%
2 Star
0%
1 Star
0%

Dodaj komentarz

Previous post Na kogo oddasz głos w drugiej turze. Zapraszamy na podcast prezesa DIAK
Next post Mostbet 750 bonus ve teklifler